Trzy światełka w tunelu

Efekt skrzydeł motyla okazał się efektem skrzydeł nietoperza. Paradoksalnie, w obliczu kurczenia się gospodarek, do tej pory zbyt napięte obszary mają szansę powrotu na właściwe tory. Wcześniej nie wydawało się to pilne, albo nie było okazji. Aktualnie pracujemy inaczej, zmieniamy relacje sąsiedzkie i zaczynamy lubić nasz dom. Prognoza napawa nadzieją.

Największy eksperyment dotyczący pracy zdalnej w sytuacji zagrożenia epidemiologicznego trwa i niewiele wskazuje na to, że wkrótce się skończy. W Polsce dotyczy on co trzeciego pracownika. Po trzech miesiącach pracy z domu pierwsze firmy zadają sobie pytanie o efektywność tego modelu i możliwość jego zachowania w przyszłości. Póki co dane te nie są ogólnodostępne i dysponujemy jedynie opiniami pracowników oraz komentarzami ekspertów rynku pracy, które są tak zróżnicowane, jak tylko można sobie wyobrazić. Od entuzjastycznych, wskazujących na dużą mobilizację pracowników, do utyskiwań na brak warunków do wykonywania pracy zdalnej.

Przyjrzyjmy się dwóm pozornie wykluczającym się opiniom o obecnej sytuacji na rynku pracy.

 

  1. Wiele przedsiębiorstw przestawiło się na przymusową pracę zdalną praktycznie z dnia na dzień i należy przyznać, że udało im się to zrobić naprawdę sprawnie i efektywnie, zachowując tym samym ciągłość biznesową – mówi Karol Grejbus z firmy Knight Frank. https://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/7,54420,25887097,koronawirus-czy-w-ogole-jeszcze-wrocimy-do-biurowcow.html

 

  1. Teraz jesteśmy zamknięci, wszyscy domownicy razem, każdy w swojej zawodowej lub szkolnej rzeczywistości i pod presją dużej ilości zadań – tych zawodowych i domowych – mówi Małgorzata Czernecka, psycholog.

https://lodz.wyborcza.pl/lodz/7,35136,25906300,koronawirus-zniecheca-nas-do-pracy-wypalenie-w-systemie-home.html

 

Jedna opinia wcale nie musi wykluczać drugiej. Co zatem mogą oznaczać? Prawdopodobnie i Ci, którzy wskazują na sukcesy pracy zdalnej i Ci, którzy podkreślają koszty tego modelu, opowiadają o tej samej rzeczywistości. Dziś jest ona tak wieloaspektowa i złożona, że coraz trudniej wyciągać wnioski i podejmować uzasadnione decyzje. Choć wciąż czekamy na wyniki prowadzonego na żywo eksperymentu pracy zdalnej, nie musimy odwoływać się do niepewnych informacji. Dostępne są badania pokazujące efekty przejścia na pracę zdalną firm jeszcze sprzed pandemii. I nie chodzi o geeków z Doliny Krzemowej, czy symulację w laboratorium, ale naturalny eksperyment przeprowadzony na dwóch kontynentach w dwóch różnych branżach. Wyniki dają do myślenia i pozwalają na uogólnienia na inne branże.

 

Grunt to mieć wybór

Chińska firma Ctrip w 2010 r. losowo wybrała 503 pracowników, z ponad 16 tys. zatrudnionych, do wzięcia udziału w dziewięciomiesięcznym eksperymencie pracy z domu. Wszystkie osoby biorące udział w badaniu były pracownikami firmowego call center. Grupę eksperymentalną różniła od grupy kontrolnej tylko jedna zmienna – miejsce pracy. Jak wpłynęła ona na efektywność pracowników? Na koniec eksperymentu produktywność – mierzona liczbą odebranych telefonów i ilością przegadanych w miesiącu minut – okazała się wyższa o 13 proc. w grupie pracującej z domu. Nicholas Bloom, ekonomista i autor badania, uznał, że za 9 proc. wzrost odpowiada dłuższy czas pracy – pracownicy, pracując z domu robili sobie mniej przerw i brali mniej zwolnień chorobowych. Pozostałe 4 proc. wzrostu zostało przypisane cichszemu środowisku pracy – w domu, w trakcie dnia, nikt inny nie prowadził rozmów. Zatrudnieni w Ctrip nie tylko pracowali efektywniej, ale również mieli większą satysfakcję zawodową, a liczba osób, które zwolniły się z pracy w trakcie eksperymentu, była wyraźnie niższa od tej zanotowanej w tym czasie w biurze.

Po dziewięciu miesiącach pracownicy biorący udział w eksperymencie mogli zdecydować, czy chcą dalej pracować z domu czy wrócić do pracy w biurze. Wydawało się niemal oczywiste, że zostaną w domach. Tak się jednak nie stało, przeszło połowa zdecydowała się na powrót do biura. Dlaczego? Jako główny powód wskazywali potrzebę kontaktu z innymi ludźmi oraz możliwości oddzielenia życia prywatnego od zawodowego. Co ciekawe, pracownicy, którzy wrócili do biura, okazali się jeszcze bardziej efektywni. Jaki możemy wyciągnąć wniosek? Pracownicy potrafią być efektywni pracując zarówno w domu, jak i w biurze, ale kluczowa jest możliwość wyboru. Cały zespół okazał się najbardziej efektywni wtedy, gdy sam podzielił się na osoby pracujące z domu i z biura według własnych potrzeb, a nie arbitralnej decyzji prowadzących eksperyment. Dlatego Ci, którzy aktualnie zarządzają w Polsce obowiązkowy powrót do biur, powinni zastanowić się, czy na pewno jest to trafna decyzja.

 

Miejsce ma znaczenie

Skoro pracownicy pracują efektywniej, kiedy mogą wybrać pomiędzy pracą w domu a pracą w biurze, to może, kiedy damy im szansę wyboru miejsca zamieszkania, ich efektywność wzrośnie jeszcze bardziej. To pytanie zadał sobie Raj Choudhury z Harvard Business School, kiedy zaczynał przyglądać się zmianom w amerykańskim Urzędzie Patentowym. Jego pracownicy – przede wszystkim zajmujący się rozpatrywaniem wniosków patentowych – w 2006 r. dostali możliwość pracy z domu, a w 2011 r. możliwość pracy z dowolnego miejsca w USA. W ramach programu pracy z domu musieli pojawiać się w biurze w każdym tygodniu, co ograniczało ich miejsce zamieszkania do okolic Alexandrii w Wirginii. Przy pracy z dowolnego miejsca musieli odwiedzać siedzibę firmy tylko kilka razy w roku, mogli więc mieszkać w dowolnym zakątku Stanów Zjednoczonych. Aby otrzymać pozwolenie na taką formę pracy, musieli przepracować dwa lata w biurze, a następnie przez jakiś czas korzystać z pracy z domu.

Osoby, które przeprowadziły się do wybranego przez siebie miejsca (np. osoby tuż przed emeryturą najczęściej wybierały Florydę) pracowały o 4 proc. wydajniej (miarą wydajności była liczba rozpatrzonych wniosków) niż te, które dalej mieszkały w niedalekiej odległości od biura. Skąd ta różnica? Choudhury wskazuje na dwie zmienne zwiększające satysfakcję z pracy. Po pierwsze, możliwość mieszkania w dowolnym miejscu może być traktowana jako bonus finansowy. Część pracowników, która skorzystała z programu, przeprowadziła się na prowincję, do miejscowości o niższych kosztach utrzymania. Nie zmieniając charakteru pracy i utrzymując pensję, obniżyli comiesięczne wydatki. Po drugie, jako możliwość lepszego dopasowania miejsca pracy do sytuacji życiowej. Osoby w wieku przedemerytalnym wybierały stany, w których chciałyby się osiedlić, gdy przejdą na emeryturę, inni szukali miejsca dobrego do wychowania dzieci lub uprawiania sportów (np. narty w Colorado). W przeciwieństwie do eksperymentu Ctrip, polityka „pracy skądkolwiek” w Urzędzie Patentowym Stanów Zjednoczonych trwa nadal, a kolejni pracownicy wybierają tę formę zamiast tradycyjnej pracy z biura w Alexandrii w Wirginii.

Oba eksperymenty pokazały, że wolność wyboru pozostawiona pracownikom daje wymierne efekty w postaci wzrostu produktywności. Dlatego moment, w którym jedna trzecia pracowników w Polsce uczy się pracy z domu powinien stać się dopiero początkiem eksperymentu. Pracodawcy, którzy zatrudniają ludzi do podobnych prac jak Urząd Patentowy czy Ctrip, czyli prac o niskim poziomie współzależności i łatwych do oceny rezultatach, zamiast na siłę ściągać do biura rzekomo stęsknionych kontaktów pracowników, powinni otworzyć im kolejne opcje pracy. Skoro nie ma ich w biurze, mogą pracować w zasadzie skądkolwiek – z domu, z coworkingu, podmiejskiego osiedla, a nawet domku nad jeziorem. Przecież liczy się efekt, a nie miejsce, z którego wykonujemy pracę – a przynajmniej tak długo, jak długo osiągają pożądane rezultaty.

 

Egzotyczna swojskość

W jednej z wiosek pod Kazimierzem Dolnym, której główną cechą jest odludność i okoliczne wąwozy, a najlepszym środkiem lokomocji samochód terenowy, rower lub łódka pływająca po Wiśle, nie mniej egzotyczna od wietnamskiej dżonki, w czasie pandemii rozdzwoniły się telefony. To dlatego, że jest to również jedyne miejsce na świecie, gdzie robi się pierogi z bobem. Dlaczego to takie ważne? Bo pandemia sprowadziła nas na ziemię. Dosłownie i metaforycznie. Samoloty na jakiś czas przestały przecinać niebo, a niektóre kraje wprowadzają tzw. „bąble turystyczne”, czyli otwarcie granic jedynie dla wybranych krajów – Dania, Norwegia, Finlandia i Islandia, ale bez Szwecji; Australia i Nowa Zelandia; Litwa, Łotwa i Estonia itp. Wg CEO Airbnb liczba noclegów w USA między 17 maja a 3 czerwca 2020 r. była większa niż w ta w zeszłym roku, ale… ponad połowa to wynajmy w promieniu 200 mil od miejsca zamieszkania wynajmującego. To odległość jednego tankowania. Podobne nastawienie na nieco wymuszone lokalne podróże widać w Niemczech, Portugalii, Korei Południowej i Nowej Zelandii.

Samochody wypchane po brzegi pakunkami z dziećmi, które pytają: „kiedy wreszcie dojedziemy?” przypominają świat turystyki z lat 70. Ludzie wybierają przy tym raczej domy niż hotele, bo łatwiej tam o social distancing. W wielu miastach, tj. Amsterdam, mieszkańcy nagle usłyszeli swój język ojczysty i mogli zobaczyć, jak piękne są centra miast, zazwyczaj okupowane przez turystów.

Statusowe zachowania związane z koniecznością wyjechania na drugą półkulę, żeby odbyć porządną podróż na jakiś czas zostają zawieszone. Może to spowodować docenienie i ponowne odkrycie lokalnych miejsc. Z chwilą poluzowania rygorów rządowych obostrzeń wakacje spędzone na kwarantannie przestały jawić się jako tragicznie prawdopodobna opcja. Zwiększył się margines swobody, ale tak samo nieśmiało i stopniowo, jak przy okazji innych pandemicznych zakazów – wciąż wykluczone jest to, co ekstremalne i w przypadku wakacji – egzotyczne. Gdzie w takim razie uciec, by wreszcie móc naprawdę odpocząć? Precyzyjnie odmierzona dawka wolności jaką uzyskaliśmy, zawęziła horyzont fantazji na temat upragnionego urlopu do tego, co swojskie. I bardzo często tę swojskość, co dość paradoksalne, dopiero odkrywamy, bo albo o jej istnieniu nie wiedzieliśmy, albo zdążyliśmy o niej zapomnieć zajęci rozmyślaniem, gdzie pojechać by być jak najdalej stąd. Stosunek do lokalności stał się podatny na redefinicje.

Jedna z koncepcji wykorzystywana na gruncie psychologii i marketingu głosi, że najskuteczniejsze zmiany światopoglądów, systemów wartości i zwykłych preferencji dokonują się nie przez perswazję czy propagandę, ale przez zachowania, za którymi posłusznie podążają osobiste oceny i wartościowanie. Zatem skuteczniejsze od kampanii wizerunkowych, które z lepszym lub gorszym skutkiem promują polskie regiony, krajobrazy i kurorty jest spędzanie w nich czasu. Mniejsza z tym, że prawdziwym powodem jest brak innych opcji. Ważne, że im bardziej będziemy „lokalni”, tym bardziej będziemy uznawać, że owa lokalność jest dla nas ważna. Gdyby nie była ważna, to przecież nie spędzalibyśmy w niej aż wiele czasu. Czyż nie? Zanim jednak zaczniemy przeciwstawiać się temu, jak bardzo jesteśmy podatni na hakowanie preferencji zastanówmy się, czy powrót do lokalności może mieć dla nas pozytywne konsekwencje.

 

Wspólna odpowiedzialność

Pandemia pokazała tłumowi białych kołnierzyków z finansów i konsultingu, że mogą wykonywać swoją pracę bez konieczności przebywania jednej trzeciej roku poza domem. Brak codziennej konieczności wyprawy do biura nie tylko oszczędza czas, ale zmienia zakres zaangażowania społecznego. Krąg życia osób z zamkniętego osiedla, do tej pory ograniczony do: salonu-windy-garażu podziemnego-autostrady-parkingu podziemnego-biura może ulec zmianie. Miejsca naszego zamieszkania mają szansę na drugą młodość, a my na lokalne zaangażowanie.

Istnieją dwie teorie tłumaczące, dlaczego ludzie angażują się w życie społeczności lokalnej. Pierwsza to teoria racjonalnego wyboru (działamy, jeśli widzimy racjonalne korzyści), druga – teoria zakorzenienia (działamy, kiedy jesteśmy osadzeni w danym miejscu i mamy w nim społeczne więzi). Zbyt silne więzi np. rodzinne nie sprzyjają zaangażowaniu, bo niejednokrotnie ograniczają się do małej grupy biernego klanu rodzinnego. Potencjał mają więzi słabsze, bo tworzą pomostowy kapitał społeczny, sprzyjający społecznej partycypacji. Kiedy najbardziej przedsiębiorcze jednostki mogą mieszkać i pracować dalej niż na przedmieściach miast oraz nie muszą dojeżdżać do biur, jest szansa na rozwój społeczności lokalnych. Im wiecej lepiej wykształconych ludzi mieszka poza dużymi miastami, tym lepiej dla lokalnej społeczności. Im lepsza sytuacja finansowa mieszkańców, tym wiecej chęci do zaangażowania.

Paradoksalnie praca zdalna może przyczynić się do większego zaangażowania lokalnego, bo mieszkańcy zaczną dbać o jakość życia w swojej społeczności. Zamiast filtrami powietrza chroniącymi apartament przed smogiem, zainteresują się realnym wskaźnikiem jakości powietrza, a kiedy przestaną codziennie wozić dzieci do szkół przy okazji wyprawy do pracy, zadbają o jakość szkoły lokalnej. Zaangażowanie w lokalność środowiskową, społeczną, czy kulturową ma szansę stać się nowym patriotyzmem.

Nie możemy walczyć z koronawirusem przy pomocy czołgów, ale możemy stawić mu czoło dzięki dobrze zorganizowanemu najbliższemu otoczeniu. Nie jest to sprawa indywidualna, a nasza wspólna – publiczna. Dobrze zorganizowana służba zdrowia, świetni nauczyciele i dostępne usługi komunalne mogą stać się atutem naszej społeczności lokalnej. Trzeba ją jednak zreorganizować tak, aby sąsiad na kwarantannie nie wychodził z domu, a pracownicy pobliskiej restauracji z hamburgerami nie narażali dzieci na ryzyko zachorowania na COVID-19. Wtedy lokalny, mniej anonimowy świat stanie się bezpieczniejszy.

 

Zobaczyć więcej

Nawet jeśli docenimy naszą lokalną społeczność, nie uda się uciec od globalnej optyki. Tę zależność znakomicie pokazuje zestawienie dwóch współczesnych globalnych zagrożeń: pandemii i kryzysu klimatycznego. Nietrudno zauważyć, że pandemia wywołała w nas to, czego wciąż nie udało się wywołać przy okazji kryzysu klimatycznego – panikę. Nawoływała do niej m.in. Greta Thunberg na początku 2019 r. słowami: „nie chcę, byście byli pełni nadziei, chcę, byście zaczęli panikować”. Dlaczego przy okazji rozprzestrzeniania się COVID-19 zareagowaliśmy tak, jak sobie tego życzą klimatyczni aktywiści? W pandemii bardzo wyraźnie widać kolektywne działania mające na celu zachowanie bezpieczeństwa i jak najszybszy powrót do normalności. Puste ulice i obowiązkowe maseczki wysyłały jednoznaczny sygnał, że sprawa jest poważna. Obserwowaliśmy też coraz bardziej gwałtowną eskalacją choroby. Natomiast kryzys klimatyczny z definicji nie miał wyraźnego punktu startu („wybuchu”), a do tego tempo pogłębienia się jego negatywnych konsekwencji wydaje się tak powolne, że aż niezauważalne. Trudno o panikę, jeśli mierzymy się ze zjawiskiem, które wygląda przerażająco dopiero wtedy, gdy intensywnie się mu przyjrzymy.

Pandemia w sugestywny sposób pokazała jednak, że globalne zjawiska naprawdę nie dzieją się „gdzieś indziej”. Zależą od konkretnych decyzji i działań: począwszy od zakupów na targu w Wuhan, skończywszy na dwumetrowych odstępach w kolejce do piekarni po drugiej stronie świata. Skoro dostaliśmy przyspieszoną lekcję globalnych uwikłań, być może następnym razem będzie nam łatwiej wzniecić kolektywną odpowiedzialność albo kolektywne zaangażowanie (a wręcz protest, gdy mowa o kryzysie klimatycznym), jeśli w pojedynkę nie czujemy się zbyt silni, by zatrzymać widmo kataklizmu.

 

Uporządkowany chaos

Nawet jeśli dom stał się jedyną strefą wolną od wirusa (choć oczywiście niekoniecznie bezpieczną w 100 proc.), to kiedy przebywamy w nim niemal cały czas, okazuje się, że wcale nie jest tak sielsko. Nie dziwi zatem fakt, że niektórzy odbierali #stayhome niemal jak wezwanie do popełnienia bohaterskiego czynu, bo z „wolnego na chacie” łatwo niepostrzeżenie przejść w fazę aresztu domowego. Choć sytuacja brzmi dość tragicznie, warto ją wykorzystać, aby procentowała w czasie „normalnym”. I nie chodzi jedynie o uprzątnięcie szpargałów, naprawienie zawiasów w szafce czy odmalowanie ścian w salonie, ale o poprawę jakości relacji z domownikami. Podczas pandemii nietrudno zamienić mieszkanie w pole bitwy (z partnerem, dziećmi, współlokatorami) przez eskalację napięć i brak szansy na ucieczkę, ale to też okazja do zmierzenia się z „domowymi demonami”. Być może gdyby nie pandemia, bylibyśmy skazani na wiecznie niedomykającą się szafkę, a narastające frustracje eksplodowałyby w jeszcze mniej odpowiednim momencie?

Trudno do ostatnich, tragicznych wydarzeń zastosować starą mądrość ludową: „co nas nie zabije, to  nas wzmocni”, albo doszukiwać się w nich pozytywów. Pandemia jednak na niektóre kwestie otworzyła nam oczy. Może uda się teraz zadbać o dobre warunki pracy, wyjechać, przeorganizować najbliższe otoczenie, widzieć globalne zależności i razem z szafką oraz klimatem naprawić też siebie. Dużo, ale możliwe do osiągnięcia.

 

Autorzy: Bartłomiej Brach, Paweł Pawiński, Jacek Wasilewski

Related Posts

Begin typing your search term above and press enter to search. Press ESC to cancel.

Back To Top