WOJNA O WPŁYWY W SIECI DOPIERO SIĘ ROZKRĘCA


Państwa wkroczyły na wojenną ścieżkę przeciwko internetowym korporacjom. Potęgi takie jak Facebook, Google czy Twitter zdominowały przestrzeń publiczną i mają coraz większy wpływ na świat, ale ich losy wcale nie są pewne. Politycy bowiem zamierzają te firmy utemperować.

 

W latach 90. Internet był utożsamiany z otwartością i wolnością. Wydawał się znakomitym sposobem nie tylko na zapewnienie wszystkim dostępu do wiedzy, ale także uzyskanie transparentności instytucji publicznych i uwolnienia ludzi od ograniczeń stawianych przez klasyczne media (prasę, radio, telewizję). Już nie trzeba było czekać na decyzję redakcji o umieszczeniu jakiegoś tekstu w gazecie czy na portalu. Wreszcie każdy mógł dzielić się czym chciał – informacjami, komentarzami, plikami.

 

WOLNOŚĆ PONAD WSZYSTKO

Na powszechnie odczuwanej potrzebie wymieniania się dowolnymi treściami wyrosła potęga big techów i mediów społecznościowych, których nie obowiązywały regulacje krępujące media tradycyjne. W 2004 r. Mark Zuckerberg zarejestrował Facebooka, z którego zaledwie po kilkunastu latach korzysta już ponad 2,8 mld osób na wszystkich kontynentach, czyli 1/3 ludności globu. To łącznie populacja dwóch najludniejszych państw świata – Indii i Chin. Whatsapp (kupiony kilka lat temu przez Facebooka) ma już 2 mld użytkowników, Instagram (także własność Facebooka) – ponad 1 mld, a Twitter 350 mln. I te liczby wciąż rosną.

Jednocześnie, agresywna polityka autorytarnej Rosji i wzrost potęgi komunistycznych Chin pokazały alternatywę dla demokratycznego modelu rządzenia, wystawiając zachodnie demokracje na zagrożenia, które wynikają ze swobodnego obiegu idei i działalności gospodarczej, a także z braku uregulowania rynku cyfrowego i Internetu jako przestrzeni aktywności ludzi, instytucji i aktorów międzynarodowych. Niesłychanie szybki rozwój big techów i mediów społecznościowych wymknął się spod kontroli nie tylko regulatorów, ale nawet założycieli tych biznesów. Było to widoczne podczas wyjaśniania skandalu wokół wykorzystywania danych z mediów społecznościowych przez brytyjską firmę konsultingową Cambridge Analytica (2018 r.) i odkrycia, że Rosja wpłynęła na wynik wyborów prezydenckich 2016 r. w Stanach Zjednoczonych poprzez masową akcję dezinformacyjną w internecie, co stwierdził m.in. oficjalny raport CIA. Szefowie firmy przyznali, że uczestniczyła ona w działaniach wokół ponad 200 głosowań w różnych miejscach świata, w tym w państwach członkowskich UE. Europejczycy ze zdumieniem dowiedzieli się, że ingerowała także po stronie zwolenników brexitu w referendum w Wielkiej Brytanii, które wypchnęło ten kraj z UE.

 

SAMOKONTROLA

Politycy zaczęli uważniej przyglądać się działaniu platform społecznościowych i zamieszczanym w nich treściom a big techy włączyły mechanizmy autokontrolne. Wprowadzono fact checking i regularne monitorowanie kont. Facebook oficjalnie przyznaje się do likwidowania każdego roku kilku miliardów fikcyjnych profili: w I kwartale 2019 było to 2,2 mld, w 2020 r. już 5,5 mld! W 2019 r. 1,1 mln opublikowanych treści usunięto z powodu nagości lub ich seksualnego charakteru a 152 tys. materiałów w związku z mową nienawiści. Masowy przyrost nieautentycznych profili to również zmora innych portali, na przykład Twitter ocenia, że dotyczy to od 9 do 15 proc. jego kont.

 

 

Pomimo różnych pomysłów na filtrowanie treści mediów społecznościowych, takich jak kasowanie profili czy opatrywanie podejrzanych wpisów ostrzegawczymi napisami, dotąd nie znaleziono bezbłędnego sposobu reagowania. Wciąż jest dużo pomyłek, miliony internautów odwołują się od decyzji moderatorów, nie wspominając o zarzutach cenzurowania swobody wypowiedzi. Spektakularny przykład dylematu, co należy zrobić w przypadku problemu z contentem przyniosła ostatnia kampania prezydencka w Stanach Zjednoczonych. W jej finalnej fazie, w styczniu 2021 r. operatorzy Facebooka i Twittera zdecydowali się wyłączyć profil urzędującego prezydenta USA, uzasadniając to treściami jego wpisów, agitujących do rebelii. Najpierw zablokowano Donalda Trumpa na tydzień, potem przedłużono decyzję bezterminowo, co praktycznie wyłączyło tego polityka z publicznej debaty.

O ile nikt nie poparł zachęt prezydenta USA do szturmowania waszyngtońskiego Kapitolu, o tyle większość polityków demokratycznego świata zawrzała z oburzenia na możliwość zablokowania komunikatów demokratycznie wybranego lidera państwa, będącego jednocześnie szefem rządu i sił zbrojnych, przez kilku ludzi z prywatnego biznesu. Nagle okazało się, że władza nad kontem na platformie internetowej to realna władza nad państwem i jego strukturami.

 

PRAWA DO TREŚCI

Równolegle z wydarzeniami w USA, Facebook i Google toczyły walkę z Australią wokół praw do treści umieszczanych w Internecie. Kiedy rząd tego kraju zaproponował „nowy kodeks medialny”, zmuszający big techy do opłat na rzecz wydawców mediów tradycyjnych za prawo do linkowania do tworzonych przez nich treści, Facebook zablokował Australijczykom możliwość publikowania newsów z prasy na swoich profilach. To z kolei sparaliżowało działania komunikacyjne nie tylko osób prywatnych, ale przede wszystkim publicznych instytucji, które ze zdumieniem odkryły, że są od Facebooka uzależnione.

Premier Australii stwierdził, że firmy technologiczne mogą zmieniać świat, ale nie powinny nim rządzić ani stawiać się ponad państwo. Spór zakończył się podpisaniem przez Google i Facebook trzyletnich umów z głównymi australijskimi mediami, z których wynika, że będą dzielić się gigantycznymi przychodami z reklam uzyskiwanych m.in. dzięki umieszczaniu newsów [1]. Niesmak jednak pozostał a podejście Australii szybko poparły rządy Kanady, Indii, Niemiec, Francji i Finlandii. Sprawa zapoczątkowała masową dyskusję o tym jak ułożyć relacje między państwami a portalami, będącymi pod kontrolą prywatnych osób.

 

 

WOJNA

Politycy najsilniejszych państw Zachodu rozpoczęli budowę koalicji skierowanej przeciwko potędze big techów nie tylko w kontekście finansowych rekompensat za treści publikowane w sieci (co z pewnością doprowadzi do spadku przychodów tych firm), ale także wszelkich innych aktywności tych platform. Rozważa się nawet nakaz ich podziału, podobnie jak to miało miejsce ponad sto lat temu w USA w przypadku trustów naftowych, stalowych, kolejowych i energetycznych, co ograniczyło monopol (i majątki) m.in. Rockefellerów, Carnegie’ch i Fordów („złodziejscy baronowie”). Konieczność regulacji rynku cyfrowego pojawiła się na agendzie szczytu G20 a w czerwcu 2021 liderzy państw G7 postanowili wprowadzić obowiązkowy minimalny podatek CIT dla korporacji w wysokości 15 proc. przychodów, aby nie mogły już szukać rajów podatkowych i unikać płacenia.

Politycy dojrzeli do myśli, że trzeba zabrać się za internetowe giganty i raz na zawsze uporządkować relacje w sieci nie tylko ze względu na interes obywateli, ale także swój własny. W zachodnich demokracjach narastają bowiem tendencje autorytarne a władza coraz mniej lubi krytykę. Najlepszym przykładem są Indie, gdzie demokratycznie wybrany rząd (w wyborach z 2014 i 2019 r.) nie może się pogodzić z zarzutami, iż sobie nie radzi w walce z pandemią. Usiłuje więc „zamalować” rzeczywistość poprzez represje wobec wszystkich, którzy w mediach społecznościowych pokazują fatalny stan służby zdrowia, brak miejsc w szpitalach, niedobory tlenu, sprzętu i szczepionek itp. Jako pretekst wykorzystywana jest stara ustawa, wprowadzona jeszcze w czasach kolonialnych przez Brytyjczyków, która pozwala osadzać w więzieniu każdego, kto podburza do niepokojów społecznych i buntu wobec władzy. Indyjski Sąd Najwyższy stwierdził, że to nadużycie i że krytyka jest przejawem demokracji a nie nawoływaniem do rebelii, jednak zatrzymani nie zostali uwolnieni a akcja przeciw big techom trwa.

Jednym z jej przejawów jest otwarta wojna między ministrem informatyki i technologii a Twitterem z powodu wyłączenia mu konta na kilka dni za wpis sprzed 3 lat, zawierający video bez zastosowania praw autorskich. W odpowiedzi ministerstwo zarzuciło platformie nielegalne zatrudnienie szefa Twittera na Indie, argumentując, że zawarto z nim niewłaściwą formę umowy. Jednocześnie rząd wprowadził nowe prawo informatyczne, wprowadzające m.in. obowiązek składania przez portale społecznościowe miesięcznych raportów z działań weryfikujących umieszczane tam treści.

Jak widać, państwo może uruchomić różne narzędzia skutecznego utrudniania życia każdej firmie, jeśli ta wejdzie z nim w konflikt. Jak stwierdził minister, nieważne co dane przedsiębiorstwo robi, bo i tak będzie musiało podporządkować się nowym przepisom, tworzonym przez państwo. Nie będzie w tym zakresie żadnych kompromisów.

 

 

[1] W Australii ponad połowa dochodów z reklam wyświetlanych w internecie trafia do Google, 30 proc. – do Facebooka, a pozostałe 20 proc. do wszystkich pozostałych graczy. Więcej: Kamil Turecki: https://wiadomosci.onet.pl/swiat/australia-kontra-facebook-spor-o-dziennikarstwo-i-prawa-autorskie/5f5je5j

 

dr Malgorzata Bonikowska, prezes THINKTANK

POWRÓT ↵

Related Posts

Begin typing your search term above and press enter to search. Press ESC to cancel.

Back To Top